Świadectwa małżeństw, które zwyciężyły

Elżbieta + Bogdan

małżeństwo z 29 letnim stażem, dwoje dorosłych już dzieci, dziadkowie 5 wnuków

 

ON: romans + zdrada z młodszą kobietą, szczery żal za to zrobił + wierność przysiędze

ONA: miłość + radykalne wybaczenie + wierność przysiędze

RAZEM JAKO MAŁŻEŃSTWO:   STANĘLI W PRAWDZIE ……….. i zwyciężyli

 

WYTRWAJCIE W MIŁOŚCI MOJEJ – ŚWIADECTWO KASI

Wszystko to, co wydarzyło się w moim życiu i w moim małżeństwie, jest dowodem na to, że

Pan Bóg jest Bogiem pełnym Miłości, Bogiem wiernym, że wszystko jest dla Niego możliwe, że to On wybiera czas i miejsce, że słowa Pana Jezusa „Otrzymacie wszystko, o co na modlitwie z wiarą prosić będziecie” (Mt 21,22) są wiecznie żywe!

Gdy parę lat temu, po niecałych trzech latach małżeństwa i 10 latach znajomości, mój mąż powiedział, że już mnie nie kocha, że się wypalił w tym związku, cały mój świat runął. Te słowa i wynikające z nich późniejsze zachowania męża, jego wyprowadzka, nowy kawalerski styl życi przyniosły mi tyle cierpienia, ile nigdy wcześniej nie zaznałam. Przylgnęłam wówczas do Boga jak do „ostatniej deski ratunku”. Od początku chciałam ratować nasze małżeństwo. Wierzyłam, że jeśli będę się intensywnie modlić o nawrócenie męża, on szybko wróci. Jednak Pan Bóg działał inaczej niż tego oczekiwałam. Ten Boży plan był dla mnie szkołą zaufania wobec Boga, który jest wierny przymierzu małżonków i działa, pomimo tego, że nie widać jeszcze efektów. Szkołą cierpliwości w czekaniu na owoce i cieszenia się z życia takim, jakim ono jest w danej chwili. Szkołą prawdziwej miłości wobec męża, który krzywdzi, i szkołą wiary, która „góry przenosi”.

Pan Bóg przez ten wielki kryzys w naszym małżeństwie upomniał się o mnie samą. Chciał, abym z Jego pomocą uporządkowała swoje życie duchowe i emocjonalne. Chciał, abym Jego postawiła na pierwszym miejscu. Byłam katoliczką, która co tydzień chodziła do kościoła, ale moja relacja z Panem Bogiem była letnia. Pewnych prawd głoszonych przez Kościół nie przyjmowałam, bo uważałam, że ja sama wiem najlepiej, co jest dla mnie dobre.

Przeżyłam rzeczywiste nawrócenie. Pan Bóg postawił na mej drodze wspaniałego przewodnika duchowego. Rozpoczęłam również terapię indywidualną, dzięki której poznałam lepiej siebie, przepracowałam trudne wydarzenia z dzieciństwa i zaczęłam pracę nad wadami swojego charakteru, które w znaczny sposób doprowadziły do kryzysu w moim małżeństwie i uniemożliwiały mężowi bycie szczęśliwym w takim związku.

Powoli zaczęłam dostrzegać to, że w żaden znaczący sposób nie mam już wpływu na życie męża, że jego serce może przemienić tylko Pan Bóg. Zaczęłam uczyć się żyć swoim życiem,o męża walczyłam jedynie modlitwą i regularnym postem.W sercu od samego początku miałam pewność, że Pan Bóg jest ze mną w tym trudnym małżeństwie, że chce, abyśmy ja i mój mąż byli razem, że uzdrowi nasze małżeństwo we właściwym czasie. Musiałam jedynie (lub aż) zaufać Mu bezgranicznie i współpracować z Nim. Od samego początku przylgnęłam do słów Jezusa

„Wszystko o co prosicie w modlitwie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie”

Uwierzyłam w nie bezgranicznie, jak dziecko. Modliłam się nimi, wyznawałam na głos. Ta wiara, że słowa te są prawdziwe i że ja, mój mąż będziemy kiedyś razem została wyryta w moim sercu Żyłam swoim życiem, angażowałam się we wspólnotę Sychar, przystąpiłam do Ruchu Wiernych Serc, a w sercu zawsze nosiłam mojego męża.  Czas płynął… Przeciwko temu czasowi niejednokrotnie się buntowałam. Byłam młoda, miałam satysfakcjonującą pracę i nie chciałam żyć sama. Różni znajomi mówili: „dziewczyno, co ty robisz, marnujesz sobie życie, znajdź sobie kogoś”… Czasami w moim sercu pojawiało się pytanie, czy jednak nie mają racji. Na modlitwie odzyskiwałam pokój w sercu i nabierałam przeświadczenia, że tylko z mężem mogę być naprawdę szczęśliwa, bo to sam Chrystus nas ze sobą zjednoczył nierozerwalnymi więzami w sakramencie małżeństwa.

Zanim zaczęło być lepiej między nami, wszystko sięgnęło dna. Mąż zaczął spotykać się z inną kobietą, zamieszkał z nią. Ze mną chciał utrzymywać relacje koleżeńskie. Powiedziałam mu, że nigdy nie będę jego koleżanką, bo jestem i zawsze będę jego żoną, i zerwałam z nim kontakt.

Gdy już przyjęłam i w pewien sposób przeżyłam cierpienie wynikające z tego, że mój mąż jest z inną kobietą, poczułam wezwanie do intensywnej modlitwy w jego intencji. Jednocześnie za radą mojego ojca duchowego modliłam się w intencji uzdrowienia międzypokoleniowego w rodzinie męża (dziadek męża zostawił jego babcię, a swoją żonę i przez wiele latżył w związku niesakramentalnym z inną kobietą). W czasie trwanie tych modlitw mąż zakończył związek z kobietą, z którą był i wyprowadził się z mieszkania, w którym z nią mieszkał.

Później powiedział mi, że im dłużej był z nią, tym bardziej nie był szczęśliwy, im dłużej był z nią, tym częściej myślał o mnie… Pan Bóg powoli szanując wolę mojego męża kierował nas ku sobie. Zaczęliśmy się spotykać, poznawać na nowo. Dopiero po roku, po poważnej i długiej rozmowie, ponownie zamieszkaliśmy razem. Rozpoczęliśmy terapię małżeńską. Kilka miesięcy później  pojechaliśmy na rekolekcje dla małżeństw z o. Jamesem Manjackalem. W czasie tych rekolekcji Pan Bóg dotknął ponownie serca mojego męża. Mąż przystąpił do  pokuty po kilku latach przerwy.

Przeprosił mnie za wszystko, co zrobił, podziękował za to, że na niego czekałam, powiedział, że mnie kocha i że tak naprawdę nigdy nie przestał mnie kochać. W czasie tych rekolekcji, które były wielkim darem Boga dla nas, odnowiliśmy nasze przyrzeczenia małżeńskie. Stało się to dokładnie w wigilię naszej siódmej rocznicy ślubu.

Dziękuję Panu Bogu za to, że przygarnął mnie z miłością wówczas, gdy opuścił mnie mąż, że prowadził mnie za rękę, niósł, gdy ja nie miałam siły już iść dalej, pocieszał mnie i wspierał przez te prawie 3 lata, gdy byłam sama. Dziękuję za doświadczenie Jego Ojcowskiej Miłości wobec mnie jako swojego ukochanego dziecka w czasie rekolekcji na górze Tabor w Ziemi Świętej. Dziękuję, że postawił na mojej drodze kilku wspaniałych nauczycieli, którzy razem ze mną niezachwianie wierzyli w powrót męża, że działał w moim życiu przez wspaniałych przyjaciół, których poznałam we wspólnocie Sychar i na rekolekcjach Ruchu Wiernych Serc. Dziękuję

Panu Bogu za Jego wyrozumiałość dla mojego pojawiającego się buntu wobec czekania na męża, za Jego znaki dla mnie, że idę w dobrym kierunku. A znaków tych potrzebowałam jak tlenu – i było ich naprawdę wiele. Dziękuję za wszystko, czego On, Bóg Rzeczy Niemożliwych, dokonał i dokonuje w moim życiu, w życiu mojego męża i w naszym małżeństwie.

Choć wiele gór za nami i przed nami, to idziemy razem, a z nami idzie Pan Bóg, i ta wspólna droga jest piękna. Życie małżeńskie przypomina trudną wspinaczkę na Mount Everest. Ale przecież im wyższa góra, tym piękniejsze widoki. Wiele miesięcy temu, gdy byłam sama, w czasie modlitwy usłyszałam w swoim sercu głos mówiący, że ja i mój mąż będziemy mieli dzieci. Uderzyły mnie te słowa i choć dla wielu mogłyby wydawać się absurdalne, ja uwierzyłam w nie i przyjęłam jako zapowiedź tego, co się kiedyś wydarzy. Dziś Pan wypełnia swoją obietnicę. Za kilka miesięcy urodzi się nasze pierwsze dziecko!

Razem z Psalmistą dziś śpiewam:

Złożyłem w Panu całą nadzieję;

On schylił się nade mną

i wysłuchał mego wołania.

Wydobył mnie z dołu zagłady

i z kałuży błota,

a stopy moje postawił na skale

i umocnił moje kroki.

I włożył w moje usta śpiew nowy,

pieśń dla naszego Boga

(Ps 40).

 Kasia

JAKO ŻONA:   STANĘŁA W PRAWDZIE ……….. wspólnie jako małżeństwo zwyciężyli

 

 

Mira

Zdrada to jeszcze nie koniec małżeństwa

Kiedy pracowałam w poradni rodzinnej, często się zastanawiałam, jak pomóc małżeństwom w sytuacji zdrady. Zawsze sądziłam, że to najboleśniejsza rana dla związku. Nigdy nie przypuszczałam, że mnie dotknie taki cios. Pewnego dnia, po 18 latach małżeństwa, mąż oświadczył, że odchodzi do innej kobiety. W jednym momencie wszystko runęło. O nic podobnego nawet go nie podejrzewałam. Zachowałam na tyle trzeźwy umysł, że od razu sprzeciwiłam się jego odejściu. Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, to stwierdzenie:

„Ja ciebie nie wydam na potępienie”. Pan Bóg dał mi siłę, bym się nie poddała. Mąż był przekonany, że wyrzucę go z domu. Był zaskoczony moją postawą. Wiedziałam, że drogą małżeństwa jest wzajemne uświęcanie się. Uznałam, że to na mnie spoczywa odpowiedzialność za zbawienie współmałżonka, dlatego postanowiłam tak łatwo się nie poddawać.

 

Czułam, że to, co przeżywamy, stanowi jakąś ogromną próbę naszej wiary, jakiś zamach na nasze małżeństwo. Zaczęłam szukać pomocy. Wśród znajomych, przyjaciół, najbliższej rodziny nie znalazłam żadnego wsparcia. Jednak Pan Bóg nigdy nas nie zostawia. Od wielu przypadkowych osób otrzymywałam pojedyncze słowa otuchy, wsparcia. Szukając ratunku, po nieprzespanej nocy poszłam do opiekuna duchowego na rozmowę. On nie przekazał mi nic, co zmieniłoby naszą sytuację, ale sama postawa szczerego współczucia, zachęta, bym się nie poddawała i nie myślała o rozwodzie, bardzo mi pomogły. Mój opiekun duchowy prosił tylko, żebym była spokojna i zawierzyła wszystko Jezusowi. Poprosił pewną wspólnotę o modlitwę w naszej intencji. Ku mojemu zdziwieniu mąż również w niej uczestniczył.
Duże wsparcie otrzymałam także od mojej kuzynki, która jako jedna z niewielu osób na wieść o zdradzie nie zareagowała paniką czy niezdrową ciekawością, lecz dodała otuchy poprzez słowa:

„Módl się, i zobaczysz, co się będzie działo”. Przez telefon podyktowała mi modlitwę o uzdrowienie małżeństwa Po kilku dniach intensywnej modlitwy byłam już zupełnie wyczerpana.

Przyszła refleksja – „Panie Boże, ja już nie wiem, o co się mam modlić, zrób tak, by było dobrze”.
Mąż ciągle nie wiedział, co zrobić: odejść czy pozostać. To niezdecydowanie było dla mnie bardzo upokarzające. Starałam się być ciepła, ale i stanowcza w stosunku do niego. Życie w takiej niepewności było nie do zniesienia. Zaczęłam przynaglać męża do podjęcia jakiejś konkretnej decyzji. On, choć nie wierzył, że uda się uratować nasze małżeństwo, widząc moją postawę otwarcia, stwierdził, iż każde zło można naprawić, i postanowił zerwać kontakty z osobą, z którą dopuścił się zdrady. Sytuacja ta trwała przez jakiś czas, osłabiała nasze więzi. Mimo wszystko uważałam to za ogromny postęp, bo mąż ostatecznie zdecydował, że zostaje z rodziną, choć niepewność trwała jeszcze przez kilka miesięcy.

Po upływie tego czasu opadły emocje, zostaliśmy sami z ogromnym bagażem bólu. Otworzyły się rany. Nie wiedzieliśmy, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Mąż zdecydował się na pokutę. Fakt, że chce zerwać z grzechem, był dla mnie niezwykle pocieszający. Trafiliśmy do osobę, który najpierw z nami porozmawiał, a potem każde z nas przystąpiło do pokuty i modlitwy. Pomimo moich ran starałam się wspierać męża, który przechodził depresję, walczył z ogromnym poczuciem winy.

Starałam się go pocieszać, że wszystko może się na nowo zacząć, jeśli zaufamy Bożemu Miłosierdziu. Nikt mnie nie wspierał. Byłam w tym wszystkim całkowicie sama. Po jakimś czasie znów poczułam zupełne wypalenie po tej walce, ciągłym zabieganiu o męża. Niespodziewanie stał się on dla mnie zupełnie obojętny. Okropnie się z tym czułam. Obojętność to przecież najgorsze uczucie. Wyznałam to mężowi.

I wówczas przejął się bardzo, że może mnie stracić. Zaczął się starać, zabiegać o nas. Mogłam się przekonać o jego miłości. Jego postawa dodała mi na nowo sił i nadziei. W tym czasie przeczytałam mnóstwo książek, w których szukałam wskazówek, jak uzdrowić naszą sytuację, uświadomić sobie, gdzie popełniliśmy błąd. Bardzo dokładnie przestudiowałam rozprawę filozoficzną Karola Wojtyły „Miłość i odpowiedzialność”. W niej znalazłam odpowiedź na wszystkie pytania. Zadziwiało mnie, że nigdy wcześniej nie odczuwałam wobec męża większej miłości! Teraz oceniam, że kryzys był szansą naszego wzrostu duchowego.

Moja miłość dojrzała. Miłość oblubieńcza, o której pisał ks. Wojtyła, kocha pomimo upadku. To mi pomogło podnieść męża, a on dostrzegł, że wbrew bólowi, który mi zadał, wciąż widzę w nim wartość, dobro. Zawsze byliśmy razem. Mieszkaliśmy pod jednym dachem mimo bardzo trudnych chwil. Odległość mogłaby sprawić, że więzi znacznie by się osłabiły lub całkowicie zostały zerwane.
Przeszliśmy to wszystko 4 lata temu. Mieliśmy ponad 40 lat. Gdy już wyszliśmy na prostą, zapragnęliśmy kolejnego, trzeciego dziecka. To, że ciąża, a potem poród przeszły bez komplikacji, to jeszcze jeden dowód Bożej miłości. Wciąż doświadczamy Jego wielkoduszności. Mimo nadwerężonego zaufania świetnie się rozumiemy, uczyniliśmy wobec siebie rachunek sumienia. Zrozumieliśmy, że to, co się stało, było rezultatem nadwątlonych więzi, które słabły przez lata. Mówimy sobie o wszystkim. Jest teraz zupełnie inaczej. Zawsze byliśmy przyjaciółmi, dlatego ta miłość przetrwała. Z perspektywy czasu oceniam, iż by przejść, a w konsekwencji także pokonać kryzys, trzeba zbierać siły wcześniej. Najważniejsza jest modlitwa i zaufanie Matce Bożej. Zanim zaczął się nasz konflikt, odprawiałam nabożeństwo pierwszych sobót miesiąca. Dzięki niemu Pan Bóg bardzo mnie umocnił, sama przecież nie podołałabym trudnościom. Warto pozostawić Bogu większą swobodę działania w życiu: „nie za wszelką cenę musi być tak, jak ja chcę”. Jeśli zawierzymy wszystko Bogu, odejdą lęki. On daje o wiele więcej, niż byśmy się tego spodziewali.
Mira

JAKO ŻONA:   STANĘŁA W PRAWDZIE ……….. wspólnie jako małżeństwo zwyciężyli